Zapraszamy na obszerny wywiad z Jakubem Musiałem i Aleksandrem Dziewą – dwoma młodymi nadziejami Śląska, które już teraz są ulubieńcami kibiców i mają duży wpływ na grę drużyny, a w przyszłych latach mogą stać się czołowymi postaciami Energa Basket Ligi. Rozmowa porusza tematy początków ich koszykarskiej kariery, inspiracji, występów w Śląsku oraz nadchodzących ważnych spotkań domowych przeciwko Anwilowi Włocławek i Stalą Ostrów Wielkopolski.
WKS: Na początek klasyka – jak zaczęła się Wasza przygoda z koszykówką i zainteresowanie basketem?
JM: Moja przygoda z koszykówką zaczęła się w szóstej klasie szkoły podstawowej. Wcześniej grałem jeszcze w tenisa, ale to sport wiążący się z dużymi kosztami i niewielką szansą na przebicie się. Uprawiałem też gimnastykę akrobatyczną, ćwiczyłem taniec i grałem w piłkę ręczną. Niestety nie dorównywałem jednak fizycznie kolegom na zajęciach WF-u, a chciałem z nimi rywalizować i wygrywać. Tak odkryłem koszykówkę i w wieku 12 lat zapisałem się do Śląska, gdzie trafiłem do trenera Jacka Kolisa.
AD: U mnie było bardzo podobnie – również pierwszy raz zetknąłem się z basketem w szóstej klasie podstawówki. Wtedy zacząłem chodzić na treningi w moim rodzinnym mieście, Koninie. Niestety, żeby kontynuować grę w basket, musiałem wybrać gimnazjum sportowe. Wówczas postawiłem na naukę i do koszykówki wróciłem dopiero w liceum. Przez trzy lata grałem w Koninie, a później trafiłem do wrocławskiego Śląska.
WKS: Komu kibicowaliście w dzieciństwie? Jakimi zawodnikami inspirowaliście się w młodości?
JM: W Polsce był to oczywiście Śląsk, z racji tego, że pochodzę z Wrocławia. Za granicą od zawsze byłem za Chicago Bulls, nie tylko ze względu na Michaela Jordana, ale i Derricka Rose’a. Jego najlepszy okres w karierze i zdobycie nagrody MVP jako najmłodszy zawodnik w historii przypadły na czas, kiedy zaczynałem łapać bakcyla na basket.
AD: Koszykówka, a w szczególności NBA, fascynowały mnie właściwie od zawsze. Znałem wszystkich zawodników, a najlepsze akcje oglądałem po milion razy. Moim ulubionym zawodnikiem był LeBron James, a jeśli chodzi o drużynę, zawsze trzymałem kciuki za Los Angeles Lakers. Można więc powiedzieć, że dzisiejszy układ sił jest dla mnie, jako kibica, idealny.
WKS: A czy jako dzieci interesowaliście się też polską koszykówką? Czy wśród Waszych idoli byli gracze z polskiej ligi?
JM: Od zawsze wzorowałem się głównie na zawodnikach zagranicznych, jak właśnie wspomniany Derrick Rose. Lubiłem oglądać mecze z jego udziałem, starałem się podglądać ruchy i manewry, które stosuje, a później naśladować najlepsze zagrania. Jeśli chodzi o polskich zawodników grających na obwodzie, to kiedyś lubiłem oglądać w akcji Łukasza Koszarka. Jego cechą charakterystyczną było to, że zawsze wprowadzał bardzo dużo spokoju do gry drużyny. Muszę jednak przyznać, że jako dziecko najbardziej lubiłem oglądać zagraniczne rozgrywki i to stamtąd głównie czerpałem.
AD: Niestety nie interesowałem się wówczas polską koszykówką – całą moją koszykarską uwagę pochłaniało NBA. Nie mieszkałem też we Wrocławiu, jak Kuba, a w złotych latach Śląska byłem jeszcze na tyle młody, że nawet nie interesowałem się koszykówką.
WKS: Zdarzało Wam się później oglądać stare mecze WKS-u z przełomu wieków, gdy klub odnosił największe sukcesy?
JM: Pamiętam kilka meczów z dawnej historii Śląska, co ciekawe dlatego, że byłem na nich… cheerleaderem. Moja mama kiedyś zapisała mnie do grupy tanecznej, która uczestniczyła w meczach WKS-u właśnie w tej roli. Jako dziecko byłem na dwóch czy trzech meczach, mam stare zdjęcia z Radosławem Hyżym, Maciejem Zielińskim, Dominikiem Tomczykiem, na których udało mi się zdobyć ich autografy. Z tego, co pamiętam, były to spotkania z Prokomem Trefl Sopot. Już wtedy wiedziałem, że wszystko, co dzieje się wokół mnie, to coś „dużego”, podobała mi się otoczka grania w koszykówkę, zaraziło mnie to. Jeśli chodzi natomiast o spotkania ze Stalą czy Anwilem to nie mam dziecięcych wspomnień. Byłem zbyt mały, a moja rodzina nie była specjalnie nastawiona na koszykówkę. Co prawda tato jest wuefistą, więc sport od zawsze był obecny w moim życiu, ale basket przyszedł dopiero później. Nie ukrywam natomiast, że w późniejszych latach oglądałem powtórki starych meczów, żeby mieć świadomość tego, jak wyglądała historia klubu. Wielokrotnie widziałem legendarny „rzut Krzykały”, kojarzę też inne mecze z Nobilesem Włocławek czy Prokomem Trefl Sopot. Oglądałem też późniejsze ważne spotkania – jak ten z Telekomem Bonn, gdzie w ostatniej akcji Robert Skibniewski popisał się asystą do Radosława Hyżego pod kosz, a Śląsk wygrał dzięki temu mecz.
AD: Oczywiście, także widziałem wiele meczów, które można znaleźć chociażby na YouTube. Szczególne wrażenie wywarły na mnie starcia z Anwilem czy mecze z takimi europejskimi potęgami, jak Maccabi Tel Awiw czy Olympiakos Pireus. Myślę więc, że nadrobiłem zaległości.
WKS: Jak porównalibyście tamte czasy do obecnych? Co zmieniło się w atmosferze wokół koszykówki?
JM: Ponieważ jestem zawodnikiem Śląska od początku mojej przygody z koszykówką, mogę wypowiadać się przede wszystkim o Wrocławiu. Czuję, że koszykarska atmosfera w mieście powoli wraca i na meczach też jest już pod tym względem coraz lepiej – doping kibiców i wsparcie trybun słychać coraz głośniej. Zawsze jest jednak jakieś „ale”. Pamiętam z dzieciństwa czasy, gdy Orbita była zapełniona w całości i było tam naprawdę bardzo głośno. Może wywarło to na mnie aż takie wrażenie właśnie dlatego, że byłem młody, ale myślę, że na pewno kiedyś moda na koszykówkę we Wrocławiu była jeszcze większa. Mam nadzieję, że z każdym miesiącem będzie ona coraz większa i dojdzie do poziomu sprzed lat. Kto wie, może dzięki naszym wynikom?
WKS: W jakim wieku trafiliście do Śląska? Jakie są Wasze wspomnienia związane z klubem, które najbardziej zapadły Wam w pamięć?
JM: Jak mówiłem wcześniej, w momencie przyjścia do Śląska miałem 12 lat. Na samym początku mojego pobytu w Śląsku nie dostałem się na jeden z prestiżowych, zagranicznych turniejów młodzieżowych, który odbywał się w Pradze. To były moje pierwsze miesiące i nie dostałem powołania, po prostu nie załapałem się do kadry. Ta sytuacja mocno zapadła mi w pamięć, ale od tamtego momentu wszystko szło już powoli, ale do przodu. Pamiętam też zdobycie Wicemistrzostwa Polski do lat 16, gdy w przerwie prowadziliśmy z WKK Wrocław około 20 punktami, a przegraliśmy finał w ostatnich 3 sekundach meczu. Na 7 sekund do końca mieliśmy 2 oczka więcej i piłkę, ale straciliśmy ją, a w dodatku pozwoliliśmy rywalowi na akcję „2+1” i 1 punkt zaważył na tym, że zamiast złotych, dostaliśmy srebrne medale. Ale żeby nie było tak negatywnie – nie zapominam też o złocie Mistrzostw Polski do lat 20 zdobytym razem z Olkiem. To były jedne z najfajniejszych chwil, jakie zapamiętałem.
AD: Do Wrocławia trafiłem mając niecałe 19 lat. Pierwsze, co pamiętam, to fakt, że przede wszystkim rywalizacja była tu dużo większa, niż w Koninie. Do Śląska trafiają najlepsi zawodnicy z danych regionów. Poza Kubą i Dominikiem Wilczkiem wszyscy byli przyjezdni, a koledzy z drużyny prezentowali wysoki poziom. Od początku trzeba więc było walczyć o swoje.
WKS: Jak oceniacie wpływ klubu na Wasz rozwój? Czy myślicie, że jest lepsze miejsce do rozwoju młodych koszykarzy w naszym kraju?
JM: Z jednej strony trudno mi się wypowiadać, bo nie mam porównania – to mój jedyny klub w dotychczasowej przygodzie z koszykówką. Natomiast po rozmowach z koszykarskimi znajomymi z całego kraju dochodzę do wniosku, że Śląsk niewątpliwie jest jednym z czołowych klubów w Polsce pod względem możliwości rozwoju dla młodzieży. Od początku mojego pobytu w Śląsku trenowałem pod okiem wielu trenerów: Jacka Kolisa, Jacka Krzykały, Tomasza Jankowskiego, Dominika Tomczyka czy Radosława Hyżego. Miałem okazję uczyć się od wielu szkoleniowców, a dla młodych zawodników właśnie to jest najważniejsze. W przyszłości czeka ich bowiem styczność z wieloma różnymi warsztatami, a każdy coach pomaga zawodnikowi rozwinąć się w innym kierunku, zwraca uwagę na inne rzeczy. Miałem to szczęście, że moi trenerzy nauczyli mnie, jak prawidłowo podchodzić do treningu. Z kolei jeśli chciałem samemu przyjść i poćwiczyć poza obowiązkowymi treningami, również nigdy nie miałem z tym problemu.
AD: Na pewno Śląsk jest jednym z lepszych miejsc pod tym względem. Przepaść między kilkoma najlepszymi klubami, a resztą stawki, jest olbrzymia. Grając jeszcze w Koninie, rywalizowaliśmy z Asseco Gdynią i WKK Wrocław w kategoriach U18 czy U20. Przegrywaliśmy różnicą 40 punktów – drużyny z małych ośrodków nie mają szans, by w ogóle walczyć z ekipami na poziomie Śląska.
WKS: Z którym trenerem w Śląsku pracowało Wam się najlepiej?
JM: Odpowiem bardzo dyplomatycznie – z każdym pracowało się inaczej. Każdy nauczył mnie czegoś innego i każdemu jestem bardzo wdzięczny, że wpłynął na mój koszykarski rozwój.
AD: Ja z kolei na pewno rozwinąłem się najbardziej pod okiem Radosława Hyżego. Trener bardzo dużą wagę przykładał do tego, by każdy z nas był coraz lepszym koszykarzem. Nie chciał, by zawodnicy zamykali się w szablonach, ale rozwijali cały wachlarz swoich umiejętności. Myślę, że to pozwoliło mi poczynić naprawdę duży postęp.
WKS: Czy trenowanie na parkiecie, na którym niegdyś grały legendy polskiej koszykówki, daje Wam dodatkową motywację?
JM: Oczywiście, że tak. Gdy patrzę na wiszące w Kosynierce banery z legendami Śląska, dodatkowo doceniam fakt, że jestem w klubie i mogę trenować w takim miejscu. Mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się osiągnąć choć cząstkę sukcesów, do jakich doprowadzili Śląsk Maciej Zieliński, Dominik Tomczyk i inni.
AD: Cała Kosynierka i galeria sław wywieszona w hali robi ogromne wrażenie. Do tego na początku przygody we Wrocławiu moim trenerem był Dominik Tomczyk, który równocześnie „spoglądał” na nas ze ściany. Można powiedzieć, że było to dla mnie duże „wow”. Styczność z koszykarzem tego formatu zawsze robi na człowieku duże wrażenie i dodaje motywacji.
WKS: W odbudowie klubu dużą rolę odegrała młodzież w nim wyszkolona, w tym Wy. Czy nieco większa presja, z jaką musieliście się mierzyć w stosunku do rówieśników w innych drużynach, mogła wpłynąć na Was jako koszykarzy?
JM: Mówiąc szczerze, nie odczuwam szczególnej presji. Cieszę się z każdego dnia i możliwości reprezentowania Śląska. Oczywiście muszę mierzyć się z presją pokazywania się z dobrej strony na treningach, zdobywania zaufania trenerów. Nigdy nie jest tak, że na młodych stawia się z góry, zawsze trzeba sobie wywalczyć miejsce w składzie. Żaden szkoleniowiec nie daje minut na parkiecie za darmo. Z każdym tygodniem trzeba pokazywać swój rozwój i to, że idzie się do przodu. Podkreślać swoją wartość, walczyć o minuty, walczyć o możliwość zaprezentowania się przed publicznością.
AD: Na początku nie, bo nikt nie mówił o tym, że musimy awansować do 1. Ligi. Mieliśmy przede wszystkim ogrywać się w 2. Lidze, podobnie jak teraz bez większej presji grają tam młodzi zawodnicy z drużyny rezerw. Dopiero po sześciu wygranych z rzędu na początku sezonu i pokonaniu Górnika Wałbrzych pojawiła się koncepcja awansu. Wtedy zaczęliśmy o tym rozmawiać, a im dalej w sezon, tym bardziej awans był już nie możliwością, a naszym obowiązkiem. Mieliśmy świetny bilans w sezonie zasadniczym (22-2), więc musieliśmy wziąć na swoje barki odpowiedzialność, by tego nie zepsuć i przyłożyć się do odbudowy pozycji Śląska. To na pewno pomogło ukształtować nas jako dorosłych zawodników.
WKS: Co uważacie za swój największy sukces w barwach Śląska?
JM: Zdecydowanie Mistrzostwo Polski do lat 20. Poza tym na pewno awans do 1. Ligi, a także wiele innych medali zdobywanych w rozgrywkach młodzieżowych. Mam 21 lat i dopiero wchodzę w seniorską koszykówkę, więc mam nadzieję, że to dopiero początek sukcesów.
AD: Jeśli chodzi o występy juniorskie, na pewno Mistrzostwo Polski do lat 20 i tytuł MVP turnieju finałowego tych rozgrywek. Także nagroda MVP sezonu zasadniczego 1. Ligi była dla mnie bardzo ważnym wyróżnieniem.
WKS: Jesteście jednymi z ulubieńców wrocławskich trybun. Jak dużo energii daje wam wsparcie kibiców?
JM: Jest to bardzo budujące. Kiedy wchodzisz na parkiet skoncentrowany na meczu, nie słyszysz i nie odczuwasz tego w takim stopniu, ale w pewnym sensie czujesz wsparcie trybun. To dodatkowo motywuje i podbudowuje – świadomość, że ma się kogoś za plecami jest dla nas jak posiadanie szóstego zawodnika.
AD: Oczywiście to świetne uczucie, gdy spiker zapowiada twoje wejście na parkiet, a kibice zaczynają wiwatować. To wyzwala dodatkową dawkę energii i adrenaliny podczas meczu. Jest to więc nie tylko miłe, ale też z korzyścią dla całej drużyny.
WKS: Jak podoba Wam się Wrocław jako miasto? Czy to atrakcyjny kierunek dla koszykarzy?
JM: Miasto niewątpliwie jest atrakcyjne, ale ma tez bardzo dużo pokus. Jeżeli młodzi zawodnicy nie będą się odpowiednio prowadzili, to mogą źle wybrać i pójść złą drogą. Ale miasto samo w sobie jest świetne, dużo się dzieje, nie da się tu nudzić. Jeśli ktoś chce rozwijać się w innych kierunkach, nie tylko koszykarskim, ale naukowym czy sportowym w innej dyscyplinie, jest mnóstwo możliwości.
AD: Wrocław jest świetnym miastem do życia. Niczego mi tu nie brakuje, jest atrakcyjny pod względem zabytków, widoków czy miejsc do wyjścia. Można nie tylko pospacerować, ale i robić wiele rzeczy, które w mniejszych miejscowościach są po prostu niedostępne.
WKS: Czy wiążesz swoją przyszłość ze Śląskiem i Wrocławiem?
JM: Przyszłość pokaże. Nie żyję nią, a teraźniejszością. Życie sportowca jest bardzo zawrotne i nigdy nie można niczego przewidywać ani brać w ciemno. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, jaki klub zaoferuje ci kontrakt, jaka będzie twoja sytuacja życiowa. Na ten moment mogę podkreślić, że jestem bardzo szczęśliwy tu, gdzie jestem, ale jeszcze raz zaznaczę – żyję teraźniejszością, nie przyszłością.
AD: Każdy sportowiec ma duże ambicje i marzenia. Ja chciałbym zagrać w bardzo dobrym europejskim klubie. Jeśli takim będzie wkrótce Śląsk Wrocław, to dlaczego nie? Na obecny moment mogę powiedzieć, że czuję się we Wrocławiu bardzo dobrze, ale moim celem w karierze jest gra w Europie.
WKS: Jak oceniacie bieżący sezon w wykonaniu ekipy WKS-u? Zarówno drużynowo, jak i indywidualnie?
JM: Niewątpliwie jest to sezon na przetarcie, występujemy w nim w roli beniaminka. Myślę, że marka Śląska powoli będzie odbudowywała się w ekstraklasie – poczyniliśmy ku temu już pierwsze kroki. Dla nas, młodych zawodników, jest to trudniejsze, bo rywalizujemy z graczami bardziej doświadczonymi. Co prawda 4 lata temu miałem już styczność z PLK, byłem na kilku treningach u trenera Rajkovicia, ale to nie to samo, gdy na co dzień walczy się ze starszymi kolegami o minuty na parkiecie. Mimo wszystko, to na pewno bardzo pomaga w rozwoju i daje szansę na naukę. Mam styczność z trenerem Vidinem czy Adamkiem, a to specjaliści z wysokiej półki.
AD: Myślę, że indywidualnie spełniłem swoje oczekiwania i w ogólnym rozrachunku nie „spaliłem” się, debiutując w ekstraklasie. Mam ważną rolę w drużynie i jestem zadowolony ze swoich występów. Jako zespół cały czas walczymy o awans do play-offów, a więc o cel postawiony przed sezonem. Po słabszym początku jesteśmy na bardzo dobrej drodze, by się do nich dostać. Wygrywamy mecze, które powinniśmy wygrywać. Jeśli tak pozostanie, spokojnie powinniśmy zakwalifikować się do fazy play-off.
WKS: Co zmieniło przyjście trenera Vidina, że wyniki poprawiły się tak diametralnie?
JM: Nie uważam, by wyniki zmieniły się diametralnie. Po prostu zaczęliśmy wygrywać mecze, które powinniśmy wygrać. Oliver Vidin na pewno różni się od Andrzeja Adamka pod względem charakteru. Ma „twardszą rękę”, co może mieć i dobre i złe skutki, zależy to już od podejścia zawodników. O trenerze Adamku nie mogę powiedzieć złego słowa, bo prowadził zespół dobrze. Pewne rzeczy na początku sezonu się jednak nie poukładały i wyszło, jak wyszło. Natomiast obecne wyniki niewątpliwie są zasługą trenera Vidina. Wprowadził pewne różnice w przygotowaniu mentalnym czy taktycznym, ale szczegółów nie mogę zdradzać z racji szacunku dla szkoleniowca i jego warsztatu. Najważniejsze jest to, że widać efekty, a pomysły się sprawdzają. Cieszę się, że wygrywamy kolejne mecze.
AD: Trener Vidin ma twardą rękę, prowadzi bardziej intensywne treningi, przygotowuje nas też pod względem „brudnej” gry. Sędziowie na meczach pozwalają na agresywną grę, więc i do niej zachęca nas trener podczas wewnętrznych sparingów. To przynosi oczekiwane efekty podczas walki w rozgrywkach ligowych.
WKS: Co może być kluczem do zwycięstwa w tak elektryzujących meczach, jak te z Anwilem czy ze Stalą?
JM: Mecz z Anwilem na pewno będzie trudny, bo rywal nie gra już w europejskich pucharach i podejdzie do tego spotkania z większą świeżością. Dodatkowo ich forma w ostatnich tygodniach rośnie. Jest to drużyna Mistrza Polski, więc trzeba ich respektować, ale nie można też podchodzić do tego starcia ze strachem. Nie zamierzamy dawać im zwycięstwa na tacy, tanio skóry nie sprzedamy. Chcemy walczyć i pokazać, że hala Orbita jest odbudowującą się twierdzą. Stal jest z kolei niewygodnym przeciwnikiem – mimo obecności wielu zawodników obwodowych jest to ekipa bardzo silna fizycznie. Na pewno będziemy chcieli zaatakować ich z pozycji 4-5, gdzie możemy mieć przewagę, również dzięki dobrej dyspozycji Olka i pozostałych wysokich graczy. Chcemy wygrać oba te mecze, bo to bardzo ważne spotkania w kontekście walki o play-offy.
AD: Muszę przyznać, że przed pierwszym meczem z Anwilem myślałem, że to będzie spotkanie, jak każde inne. Byłem jednak w dużym błędzie. Sytuacja w drużynie była wówczas specyficzna, gdyż odszedł trener Adamek, a funkcję głównego szkoleniowca objął tymczasowo Marcin Grygowicz. Coach świetnie zmotywował nas do tego meczu i wyszliśmy na niego niesamowicie naelektryzowani. Iskry leciały i było w nim coś niezwykłego. Dało się wyczuć, że zawodnicy Anwilu również byli bardzo zmotywowani i w takim meczu chcieli dobrze wypaść przed własną publicznością. Nie udało nam się utrzeć nosa wszystkim we Włocławku, ale pokazaliśmy się z dobrej strony i walka była bardzo wyrównana. Mam nadzieję, że w hali Orbita uda nam się przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.