Nigdy nie można być zadowolonym po porażce, zwłaszcza w meczu o dużym ciężarze gatunkowym. Kiedy jednak wszyscy skazują cię na pożarcie, a mimo to do końcowych chwil walczysz o zwycięstwo, możesz schodzić z boiska z podniesioną głową. Tak było w przypadku koszykarzy Śląska, którzy przegrali we Włocławku z Anwilem 85:96 po emocjonującym i wyrównanym meczu.
Do spotkania z Mistrzem Polski Trójkolorowi przystępowali po dwóch porażkach w hali Orbita, bez kontuzjowanego Devoe Josepha i bez Andrzeja Adamka, który został odsunięty od prowadzenia pierwszej drużyny. W opinii ekspertów Anwil miał wygrać łatwo i przyjemnie, niewielu spodziewało się walki przypominającej najlepsze czasy „świętej wojny”. Rzeczywistość jednak zweryfikowała te oceny. W wyjściowej piątce WKS-u miejsce Josepha zajął Torin Dorn, a Michała Gabińskiego zastąpił Michael Humphrey; poza nimi tradycyjnie znaleźli się w niej Kamil Łączyński (były zawodnik Anwilu), Mathieu Wojciechowski i Aleksander Dziewa.
Mecz zaczął się od punktów Michaela Humphrey’a, jednak pierwsze minuty należały do gospodarzy. Trójkolorowi zaliczyli kilka strat i niecelnych rzutów, które Anwil wykorzystał i wysunął się na prowadzenie 16:6. Jednak, dzięki udanym próbom zza łuku doświadczonych zawodników, Wojskowym udało się odrobić większość strat. Po dwa razy z dystansu trafili Gabiński i Danny Gibson, na co dobrą zmianą odpowiedział Szymon Szewczyk. Dzięki jego pięciu punktom podopieczni Igora Milicicia po pierwszej kwarcie prowadzili 23:20.
Druga część gry była najlepszą w wykonaniu Śląska, wspieranego przez grupę dwudziestu kilku kibiców z Wrocławia. WKS najpierw wyrównał stan meczu po „trójce” i lay-upie Dziewy, a potem wyszedł na prowadzenie po dwóch udanych akcjach Andrew Chrabascza, który grał w masce chroniącej złamany na treningu nos. Podrażnione Rottweilery odpowiedziały wsadem Ricky’ego Ledo, ale po świetnej akcji 2+1 Wojciechowskiego Śląsk wciąż był na prowadzeniu. Zmieniło się to w połowie kwarty, gdy sześć punktów z rzędu zdobył Anwil, a na domiar złego próba wsadu Humphrey’a została efektownie powstrzymana przez Shawna Jonesa. Chwilę później jednak Michael dopiął swego i kolejną akcję już zakończył dunkiem. Ponadto „trójkę” trafił Wojciechowski, a Łączyński do trzech zbiórek i czterech asyst w pierwszej połowie dołożył pięć punktów. Do przerwy Śląsk prowadził 44:42, imponował zaangażowaniem i ambicją, a także świetnie rzucał zza łuku (7/13) i z linii (9/9).
Trzecia kwarta to „święta wojna” w pełnej krasie – były w niej efektowne wsady i bloki, zwroty akcji oraz – przede wszystkim – walka do upadłego. Na początku tej części gry zza łuku trafił Humphrey, punkty zdobył Dorn, a Wojciechowski popisał się wsadem. To było jednak za mało na świetne rzuty z dystansu zawodników Anwilu – ci ostatni w ciągu 90 sekund 4 próby zamienili na 12 punktów i prowadzili 60:53. Zawodnicy Marcina Grygowicza nie pozostali jednak dłużni. Wręcz przeciwnie – piękne loty zaliczyli Dziewa i Dorn, kolejny dobry fragment rozegrał też Łączyński. Chwilę później znów Anwil w natarciu – Rolands Freimanis zdobywał punkty spod kosza, a Chase Simon zapakował piłkę z góry. Co na to WKS? Celne „trójki” – młodego Musiała i kapitana Gabińskiego. Kwartę celnym lay-upem niemal z końcową syreną zakończył Danny Gibson, dzięki czemu przed decydującą kwartą przegrywaliśmy tylko 74:78.
Początek ostatniej części gry zadecydował jednak o losach spotkania. Freimanis i Simon znów trafili zza łuku, a w ataku Śląska brakowało Łączyńskiego, który odpoczywał na ławce. Bez jednego z liderów Wojskowi nieco pogubili się w konstruowaniu akcji, co kończyło się wymuszonymi i spudłowanymi rzutami z dystansu. Niemoc po atakowanej stronie parkietu przełamali Dorn i „Łączka”, ale w ponad sześć minut WKS zdobył tylko pięć punktów. Gdy po pięknym alley-oopie Dowe’a i Wrotena przewaga Anwilu wzrosła do 13 punktów, stało się jasne, że odrobienie strat w tym meczu będzie niemal niemożliwe. Trójkolorowi walczyli do ostatnich akcji, ale nie było ich stać na końcowy zryw. Ostatecznie gospodarze wygrali 96:85.
Statystyki: https://bit.ly/2OkbUoZ
– Truizmem jest stwierdzenie, że walczyliśmy – walczyć trzeba w każdym meczu. W porównaniu z poprzednimi spotkaniami, kiedy czasami nam tego brakowało, jest jednak ogromny postęp – mówił na pomeczowej konferencji Marcin Grygowicz, pełniący funkcję pierwszego trenera. – Moi zawodnicy byli bardzo zdeterminowani w obronie, poświęcali się, robili, co mogli, w ataku. Staraliśmy się wykorzystywać nasze przewagi i grać zespołowo. Niestety, w pewnym momencie przeciwnicy przyspieszyli i wykorzystali najsilniejsze strony, o których wiedzieliśmy przed spotkaniem. Mimo naszych ogromnych starań i walki, przegraliśmy. Moim zawodnikom należą się jednak duże gratulacje za zaprezentowaną postawę. Wytrzymali to spotkanie pod względem fizycznym i psychicznym. Nie jest łatwo wyjść na tak trudny teren i rozegrać dobre zawody – nieważne, czy ma się 27, 35 czy 20 lat.
– Możemy opuszczać Halę Mistrzów z podniesioną głową – dodał Kamil Łączyński. – Każdy, kto był na boisku, dawał z siebie maksimum sił, energii, możliwości i umiejętności. Tego trzeba nam w każdym meczu. Wiemy, jaka była stawka tego spotkania; nas jednak każda porażka boli tak samo. Przegraliśmy trzeci mecz z rzędu. Nie ma się więc z czego cieszyć. Musimy zebrać się w sobie i przepracować kolejny tydzień tak dobrze, jak ten. Jeśli ze Startem Lublin zagramy mądrą koszykówkę z taką samą determinacją, możemy być dobrej myśli.
Rzeczywiście, ciężko być zadowolonym po trzecim przegranym meczu z rzędu i z bilansem 3-6 na koncie. Spotkanie we Włocławku było jednak światełkiem w tunelu, dającym nadzieję na poprawę gry w nadchodzących tygodniach. Pomimo zawirowań kadrowych, Śląsk na jednym z najtrudniejszych terenów w lidze pokazał się z dobrej strony. Trójkolorowi po raz kolejny przegrali zbiórkę (27-37) i popełnili dużo (15) strat, a mimo to nie byli daleko od wygranej. Cieszy ambitna walka, dobra skuteczność i przede wszystkim pomysł na grę pod koszem przeciwnika. Jeśli w podobny sposób zagramy w niedzielę o 17:30 ze Startem Lublin, zła passa powinna w końcu zostać przerwana. Mamy nadzieję, że z każdym kolejnym tygodniem będziemy rozpędzać się coraz bardziej, a w marcu wyrównamy rachunki w „świętej wojnie” na własnym parkiecie. Hej Śląsk!