Gorzka gdyńska pigułka

Nie tak wyobrażaliśmy sobie wyjazd do Gdyni. O ile pierwsze spotkanie sezonu z Asseco Arką było wyrównane i rozstrzygnęło się dopiero w ostatniej akcji, o tyle starcie rundy rewanżowej przebiegło w pełni pod dyktando drużyny Przemysława Frasunkiewicza. Śląsk został zdominowany na przestrzeni całego meczu i zasłużenie przegrał z jedną z czołowych ekip ligi 73:86.

W drużynie WKS-u na parkiecie zabrakło dziś Torina Dorna, który doznał lekkiej kontuzji mięśniowej i do ostatniej chwili czekał na decyzję o ewentualnej zdolności do gry. Ekipa prowadzona przez Olivera Vidina wyszła na parkiet „klasyczną piątką”, a więc w składzie: Łączyński, Joseph, Wojciechowski, Gabiński i Humphrey. Podczas rozgrzewki oraz prezentacji zawodnicy obu drużyn mieli na sobie koszulki z numerami 8 i 24, na wzór tych noszonych przez Kobe’ego Bryanta. Zarówno wrocławianie, jak i gdynianie, pragnęli oddać w ten sposób hołd tragicznie zmarłej legendzie koszykówki. Obie ekipy na początku meczu umyślnie popełniły też błędy 8 i 24 sekund, oklaskując w tym czasie jednego z najlepszych koszykarzy w historii.

Śląsk zaczął spotkanie od swojego firmowego rozegrania – alley-oopa od Kamila Łączyńskiego do Michaela Humphrey’a. W kolejnych minutach konstruowanie akcji zaczęło przychodzić im jednak zdecydowanie trudniej. Wrocławianie zderzyli się z bardzo twardą, fizyczną obroną gospodarzy i z trudem punktowali, a w dodatku popełniali wiele fauli w obronie. Arka trafiała głównie zza łuku (5 trójek w kwarcie) i z linii. Po stronie WKS-u odpowiadał Devoe Joseph (9 oczek w tej części gry), ale buzzer-beater Krzysztofa Szubargi dał gdynianom prowadzenie 27:20 po pierwszych 10 minutach gry.

O grze Śląska w drugiej ćwiartce najlepiej świadczy zdobycie ledwie 10 punktów w trakcie 9 minut gry. Trójkolorowi przede wszystkim na potęgę pudłowali zza łuku, z wielkim trudem przedostawali się też pod kosz rywali. Bardzo twarda i fizyczna defensywa gdynian, podparta szybką rotacją, skutecznie rozbijała tempo kolejnych ofensywnych akcji Śląska. Nasze posiadania kończyły się przeważnie nie punktami, ale zbiórkami i kontrami gospodarzy. Te, nawet jeśli przechodziły w atak pozycyjny, pozwalały skutecznie rozstawiać po kątach obronę Trójkolorowych. Leyton Hammonds, Phil Greene i Devonte Upson błyszczeli po obu stronach parkietu – do przerwy Arka prowadziła 49:35.

Kosze, do których rzucały obie drużyny się zmieniły, ale niestety obraz gry nie. Co prawda wrocławianie zaliczyli na początku trzeciej kwarty zryw, który pozwolił zbliżyć się na dystans 8 oczek, ale od tej pory przewaga gospodarzy już tylko rosła. W dodatku szybko czwarty faul złapał Maciek Wojciechowski, który od tej pory musiał ostrożniej grać w obronie. Grę Śląska starał się ciągnąć Kamil Łączyński, ale Wojskowi niezmiennie nie byli w stanie znaleźć sposobu na rozbicie obrony gdynian i znalezienie tempa gry w ataku. Po drugiej stronie boiska typowe dla siebie rzuty trafiali natomiast Josh Bostic i gorący za łukiem Bartłomiej Wołoszyn. Kilkukrotnie miała miejsce sytuacja, w której niepilnowany przez nikogo zawodnik Arki znajdował się na obwodzie i z zimną krwią wykorzystywał czystą pozycję. Takim opanowaniem pod koniec trzeciej części gry popisał się też Marcin Malczyk, po którego buzzer-beaterze gdynianie prowadzili już 72:51.

Czwarta kwarta niestety okazała się formalnością. Trójkolorowi starali się szarpać i walczyć, ale rywal był tego dnia znakomicie dysponowany. Maksimum, na jakie pozwoliła Śląskowi Arka, to zmniejszenie przewagi pod koniec meczu do 13 oczek. O zwycięstwie Asseco przesądziły przede wszystkim  przegrana 29:39 zbiórka oraz bardzo słaba skuteczność zza łuku (9/34, 27%). Sam Kamil Łączyński oddał łącznie aż 12 takich prób (trafił 4), co pokazuje tylko, jak skuteczna była obrona gospodarzy, skoro zmusiła naszego rozgrywającego do aż takiej ilości rzutów za 3. Do tego ledwie 4/9 z rzutów osobistych przy 16/18 po stronie gdynian – ekipa prowadzona przez Przemysława Frasunkiewicza wygrała ten mecz w pełni zasłużenie.

Pełne statystyki: https://bit.ly/2vEK7IJ

– Zaczęliśmy mecz dosyć solidnie i trzymaliśmy się planu na to spotkanie. Najważniejszą różnicą dzielącą obie drużyny było jednak to, że Arka grała zdecydowanie agresywniej fizycznie. Od początku nie dostosowaliśmy się też do narzuconych przez arbitrów kryteriów sędziowania i to był dla nas największy problem. Poza tym brakowało nam skupienia, co potwierdza 44% z linii rzutów osobistych. Gdynianie grali z większym wysiłkiem i zaangażowaniem pod koszem, nam brakowało z kolei kontuzjowanego Torina Dorna i zagrożonego faulami przez niemal całe starcie Maćka Wojciechowskiego. To spowodowało, że na obwodzie musieliśmy grać niskim składem. Bardzo trudno jest wygrać spotkanie z takim przeciwnikiem, grając przez blisko 40 minut trzema zawodnikami, którzy mają niewiele ponad 180 cm wzrostu. To jednak tylko jeden mecz – wyciągamy z niego wnioski, zapominamy o nim i skupiamy się już na starciu z Polpharmą – powiedział po meczu trener Oliver Vidin.

Jadąc do Gdyni nie odczuwaliśmy presji związanej z koniecznością wygranej, na pewno nie przewidywaliśmy jednak takiego przebiegu spotkania i jego końcowego wyniku. Jesteśmy zmuszeni przełknąć gorzką gdyńską pigułkę, a następnie zrobić wszystko, by jak najszybciej wrócić na zwycięską ścieżkę. Walka o kolejną wygraną czeka nas w poniedziałek, 10 lutego, gdy w hali Orbita o godz. 19:00 podejmiemy Polpharmę Starogard Gdański. Zdobycie 2 punktów, w starciu z rywalem walczącym o utrzymanie, będzie dla nas – tak jak w przypadku meczu z MKS-em – obowiązkiem. Bądźcie z nami i dopingiem pomóżcie nam z trybun! Hej Śląsk!